Kilka tygodni temu otrzymałam zaproszenie, aby spędzić dzień w Konstancinie z Towarzystwem Zachęty Sztuk Pięknych.
Pomysłodawczynią była jedna z naszych członkiń (tak, jak także jestem mecenaską Towarzystwa).
Ucieszyłam się niezmiernie!
Program przewidywał zwiedzanie prywatnego muzeum Villa La Fleur, lunch u zacnej mecenaski, spływ kajakowy i kontynuację dnia przy winie u inicjatorki spotkania.
Równolegle odbywało się garden party u przyjaciół Mężczyzny, którzy – jak się okazało – w trakcie kwarantanny potajemnie zawarli akt małżeński.
Termin wyjazdu do Warszawy zbliżał się nieubłaganie, a my nie potrafiliśmy zadecydować, kiedy wyruszyć.
Co więcej, z każdą nową rozkwitająca piwonią w ogrodzie malała moja chęć opuszczania tego raju.
Do Warszawy? O nie…
Przez kilka dni lewitowaliśmy w takiej chmurze niezdecydowania, aż w końcu w środę postanowiłam, że tak być nie będzie.
Tkwienie pomiędzy tak a nie, w decyzyjnym zawieszeniu, jest niebywale męczące i kontraproduktywne.
No bo jaki sygnał wysyłasz do wszechświata? Że niby tak, ale jednak nie?
W takim razie o co prosisz dla siebie? O kręcenie się w kółko? O wieczne stanie na rozdrożu? O przyglądanie się nad brzegiem oceanu, jak wszyscy radośnie bawią się w lazurowej wodzie?
Tak chcesz żyć?
Seriously?
Powiedziałam do Mężczyzny, że dość i że trzeba zadecydować, bo tylko wtedy otrzymamy następstwa, konsekwencje i ciąg dalszy.
Zawsze będą jakieś następstwa, ale trzeba zrobić pierwszy krok, a następnie konsekwentnie iść tą drogą i uważnie obserwować widoki prowadzące do celu.
Decyzja mogła być tylko jedna, wszakże już dawno potwierdziłam udział i bardzo cieszyłam się na dzień w tym pięknym kobiecym gronie i gustownym otoczeniu.
To tylko ta trasa do Warszawy nas przerażała, bo odkąd zlikwidowano dogodne połączenia kolejowe, trzeba prowadzić samodzielnie.
Decyzja podjęta. Pozostało zorganizować sam przejazd.
Najspokojniej byłoby wyruszyć w piątek, ale o 16. miałam zajęcia online, więc trzeba było mocno przed, albo tuż po.
Tuż po – no nie, na to nikt nie miałby ochoty. No to może w piętek w południe?
Kiedy w piątkowy poranek zamiatałam balkon, aby wypić kawę z widokiem na skoszone pole pod lasem, zadzwonił telefon:
Jesteśmy akurat w Olsztynku. Może masz ochotę na kawę? Możemy być za godzinę.
Znajomi, którzy przez pół roku mieszkają w Warszawie, a przez drugie pół w Sydney – w moich wiejskich progach?
No jakże mogłabym odmówić?
Sportowe, czerwone BMW zajechało pod Pałac około południa tym samym niwecząc wszelkie pomysły na południowy wyjazd do stolicy.
Spowodowało także akcję Blitzputzu, za którą na pewno nie zabrałabym się tego dnia, a już na pewno nie w weekend, kiedy miałam być poza domem.
Dodatkowo, na taras wjechała doniczka z przepiękną fuksją.
Tego dnia wieczorem siedzieliśmy pod kocem na tarasie i wspólnie robiliśmy medytację Deepaka Chopry w ramach Jego 21-dniowego programu obfitości, do którego dzień wcześniej zaprosił mnie pewien pisarz. Decyzja podjęta. To wybieram. Obfitość i piękno. Niech tak się stanie!
Sobota w Konstancinie przebiła szklany horyzont moich wyobrażeń i pozostawiła tam wyrwę, której nie da się załatać.
Życie wymieszało się z przestrzenią aspiracji tak rozległą, że nie widać tam już żadnego horyzontu…
Jak to głosi słynne przysłowie ludowe:
There’s no such thing as ‘horyzont aspiracji’.
Dodaj komentarz