Otworzyła oczy, zanim stojące nisko słońce zdążyło wyjść zza kamienicy naprzeciwko. Odsuwając prawą dłonią słoiczek z resztką masła shea sięgnęła po notebooka i włączyła go. Uklękła tuż za nim, przy parapecie, i podniosła brązowe, drewniane żaluzje, aby móc uchylić prawe okno. Zaskakująco ciepłe powietrze jak na tę porę roku musnęło jej dłoń zanim zaczęło sączyć się przez nieduży przecież otwór w profilu okiennym. Wraz z nim do pokoju napłynął równomierny szum samochodów, tramwajów i autobusów. To pora jego porannego szczytu. „Nie będę miała się w co ubrać” -pomyślała. Kto by przypuszczał, że te późno-wrześniowe dni będą cieplejsze niż ostatni tydzień sierpnia? Tanie łóżko z IKEA zaskrzypiało, kiedy na kolanach przemieszczała się z jednego końca materaca na drugi, aby usiąść na krawędzi ramy. Wyskakujące zza praskiej kamienicy promienie słońca bezczelnie oświetlały unoszące się wokół niej drobinki kurzu. Notebook uświetnił tę magiczną chwilę charakterystycznym dźwiękiem powiadamiającym o uruchomieniu Windowsa. Pach! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sypialnia stanęła w słońcu. Z obrzydzeniem spojrzała na swoje łydki. „Co to ma być? Jakieś wrastające włosy? Jakieś krosty? Weź ty w końcu zrób sobie tę depilację laserową!” Słowa kosmetyczki dźwięczały w jej głowie niczym rwane smyczki ze sceny prysznicowej Psychozy. Z kąta za łóżkiem podniosła bluzę w kolorze czekoladowym (takim samym jak lakier na paznokciach u stóp!), z rękawami trzy-czwarte, i po wytrzepaniu jej z wielomiesięcznego, sypialnianego kurzu założyła ją na górę od pidżamy. Krótkie spodenki odkrywały zgrabne, opalone uda i te przeklęte kostropate łydki. Idąc do kuchni przez chwilę zadumała się nad tym, jak bluza i lakier pasują do rustykalnej drewnianej podłogi, aż w końcu – w trybie wewnętrznego autopilota – rozpoczęła parzenie kawy. Jej mózg już dawno przestał rejestrować takie automatyzmy i odzyskał świadomość dopiero wówczas, gdy znowu siedziała w łożu małżeńskim – oparta o jego wezgłowie, wpatrzona w okładkę książki „Mit urody”. Okładka przedstawiała szminkę w kształcie piły. Stamtąd jej wzrok powędrował wyżej ku parapetowi. Pokrywająca go warstwa kurzu miała kolor plam, którymi była pokryta zewnętrzna strona okna, co czyniło ten poranek mętnym i wypłowiałym. „Druga i trzecia zmiana tak blisko siebie” – pomyślała odwołując się do tez Mitu: praca zarobkowa, praca w związku z prowadzeniem domu, praca w związku z pielęgnowaniem tak zwanego kobiecego piękna. Na szczęście ostatnio była zwolniona z tej pierwszej. Zbawienny brak zleceń zafundował jej kilka dni oddechu. „Bo żyć, proszę pana, należy pełną piersią”. Ach, uwielbiała Wały Jagiellońskie…
Aplikacja Spotify uruchomiła się samoistnie. Wystarczyło nacisnąć przycisk PLAY, aby ciszę zastąpiło jaskrawe połączenie perkusji i organów Hammonda. „Chain ’em up, tie ‘em up, work, work, work” – wściekła Marlena Shaw zdawała się wypluwać te słowa. Sięgnęła po kawiarkę i nalała odrobinę smolistego napoju do wysokiego kubka z kamionki – akurat tyle, ile zdąży wypić zanim kawa ostygnie. Letniej kawy nie znosiła mniej więcej tak samo jak letnich ludzi rozprawiających o cenie metra kwadratowego na Białołęce. Pierwszy łyk rozlał się w niej przyjemnym ciepłem i rozgałęził gdzieś powyżej pępka, kiedy zmieniła się piosenka: „Wake up everybody, no more sleeping in bed!” Aksamitny głos Johna Legenda sprawił, że odchyliła lekko czubek głowy i zamknęła oczy. Kiedy jej usta układały się w ledwie widoczny uśmiech, ośmiornica w brzuchu zaatakowała i gwałtownie wbiła wszystkie swoje macki w jej drobne ciało, szczególnie silnie chwytając za przełyk. Gdy otworzyła oczy, jej wzrok padł na udrapowaną, jeszcze ciepłą pościel. „Dzieło przypadku niczym draperia nadająca się do studium rysunku” – przeszło jej przez myśl, która uparcie gnała w kierunku Piety Michała Anioła. Na regale przed łóżkiem, pomiędzy Greene’em, Lessing i Singerem, stał samotny kieliszek z rubinową resztką na dnie. Za oknem szczeniak sąsiadów rozdzierającym serce skowytem dawał wyraz swojej ziejącej samotności.
O poranku kawa była muzykiem kręcącym korbką u liry korbowej jej umysłu. Z nieśmiałych skojarzeń formowały się ciągi zdań, które domagały się zapisania. Wylała resztkę zawartości czajniczka do kubka, wypiła wszystko jednym haustem i zmusiła się do wstania. Miliony czarnych kropek uderzyły jej do głowy, gdy stawiała pierwsze kroki w kierunku malutkiej łazienki taszcząc ze sobą skrzeczącego notebooka. „Słabe te głośniki” – stwierdziła, jak każdego poranka. Od czego tu zacząć? Spięła długie, lśniące włosy (nie, nie używała odżywek – to dieta!) w hipsterski koczek na czubku głowy i prawą dłonią chwyciła po czarną kostkę z Ministerstwa Dobrego Mydła. Aktywny węgiel. Szczególnie dobry do mycia twarzy, bo antybakteryjny. Myśli właśnie zaczęły pędzić przez autostradę połączeń nerwowych, co i rusz eksplodując mikrowybuchem. Trzeba będzie to zaraz spisać. „Dlaczego ten węgiel tak się pieni? Ile jest węgla w węglu?” Rozprowadziła pianę na twarzy, zmyła ją, wsmarowała niedrogi matujący krem Nivea. O dziwo spełniał swoją obietnicę i dawał matujący efekt. Trądzik po trzydziestce. Trądzik przed trzydziestką. Trądzik po dwudziestce i przed. Czy ona kiedykolwiek nie miała trądziku? Wycisnęła odrobinę pasty na szczoteczkę. „Eine linsengroße Menge genügt.” Mycie zębów to wdzięczna czynność, bo można przy niej wykonywać także inne. Na przykład – przemieszczając się po mieszkaniu – układać ubrania albo znosić brudne naczynia do kuchni. W trzy minuty można sporo zrobić. Wypluła pianę, wypłukała i wytarła usta. Nogi lepiej wydepilować przed kąpielą, bo na wilgotnej skórze depilator zacina się. Podłączyła urządzenie do prądu. Długi przewód zawisł pomiędzy kontaktem pod lustrem a wanną, na której oparła prawą nogę. Po dwudziestu dwóch latach to już nawet nie bolało. Te trzydzieści minut traktowała jak medytację. To podczas biegania i depilacji przychodziły jej najlepsze pomysły, najtrafniejsze spostrzeżenia. Wystarczyło je tylko spisać. Już za chwilę. Najpierw depilacja pach i okolic bikini. To już innym narzędziem, przecież nie depilatorem. Ani nie woskiem. Kto to w ogóle wymyślił? Jedna z Sióstr kiedyś miała pecha i kosmetyczka wraz z owłosieniem wyrwała jej płat warg sromowych. O, ja… Dobrze, że skończyła z chałupniczym malowaniem paznokci u stóp i zastąpiła je profesjonalnym pedicure hybrydowym. Odpadnie jej przynajmniej to kilkugodzinne marznięcie w imię nieskazitelnie suchego lakieru. Prysznic – szybka sprawa, kilka minut. Do odżywek i maseczek na włosy nie miała cierpliwości, więc tylko mydło i szampon, ewentualnie starcie martwego naskórka szorstką rękawicą. Szum wody z deszczownicy ustąpił miejsca kolejnemu utworowi: coś tam Art Blakey and the Jazz Messengers. Trzema ruchami dłoni udrapowała turban, owinęła się dużym ręcznikiem i wyszła z wanny. Lustro nad umywalką zaszło parą. Przed malowaniem trzeba będzie otworzyć drzwi. Podczas gdy lustro dochodziło do siebie, ona pozbierała z podłogi i poskładała rozrzucone tam wcześniej pidżamę i bluzę. Masło shea do wysuszonej skóry na łydkach? Aha, na łóżku. Przyniosła je i opierając prawą stopę na krawędzi wanny wsmarowała tę nieprzyjemnie pachnącą substancję (nierafinowane!) w prawą łydkę, po czym powtórzyła tę samą czynność z lewą nogą.
Ciąg arcynudnych czynności, które z człowieka miały zrobić kobietę. Na szczęście już nauczyła się akceptować swoją twarz bez podkładu, więc teraz tylko rozświetlające Meteoryty Guerlain, bronzer pod kości policzkowe, róż na policzki. W taki upał już da sobie spokój z korektorem pod oczy. Oczy. No właśnie. Nowy zestaw cieni do powiek miał nawet instrukcję malowania smokey eyes. Raz, dwa, trzy, cztery. Cztery odcienie brązu nakładane różnymi pędzelkami. Tusz do rzęs. Dobra, już za chwilę wypuści na wolność te rozbrykane wyrazy, te myśli nieuczesane jak jej głowa.
Miała to. Z braku lepszego pomysłu wskoczyła z powrotem w czekoladowy dres zakładany uprzednio na pidżamę. Teraz do kuchni. Jeszcze tylko przetrzeć blat, wyżymać szmatę, ach – opróżnić zmywarkę. Póki parzy się herbata, można szybko umyć te szklane drzwi do salonu i wywiesić pranie. No, uff! Koniec! Z czerwoną poduchą pod pachą, z najnowszym wydaniem Harper’s Bazaar w jednej dłoni i porcelanową filiżanką z mocną czarną herbatą w drugiej wyszła na taras. Aha, jeszcze laptop – został na stole kuchennym. No dobra, zaczynamy. Rozświetlające ławeczkę słońce właśnie zaczęło chować się za następną kamienicą. Rozsiadła się w tej niknącej smudze światła, położyła komputer na kolanach i otworzyła nowy dokument w Wordzie.
Pustka.
Dodaj komentarz