Skończyły się piątkowe zajęcia uniwersyteckie, skończył się 21dniowy kurs Deepaka Chopry, a ja w ubiegłym tygodniu rozpoczęłam coś nowego.
Być może napiszę o tym później. To mocna rzecz.
Na wsi nastała błoga, letnia idylla. Do poniedziałku mam zamiar skakać do jezior, pływać w nich nago i urządzać sobie pikniki w lesie.
Chciałam zacząć już wczoraj, ale moje ciało miało inne zdanie na ten temat i nie pozwoliło mi wyjść z domu, pomimo że wstałam już o 6 rano.
Nieważne, jakbym się nie starała leniuchować, co chwilę pojawiał się we mnie silny drive, aby robić rzeczy, które zaliczam do najmniej przyjemnych aspektów swoich działań: skanowanie i wysyłanie faktur, wypełnianie formularza sądowego, pisanie uchwały zarządu, drukowanie i podpisywanie dokumentów, segregowanie papierów w segregatorach, a na koniec… Na koniec jednak wydostałam się z domu, ale wylądowałam bynajmniej nie nad jeziorem, lecz w biurze związku gmin, gdzie wypełniłam deklarację zgłoszenia posiadania kompostownika.
??? – pytacie?
Tak, posiadanie kompostownika zmniejsza koszty odbioru śmieci i uznałam, że zrobię z tym porządek.
To jest dorosłość, chciałaś jej od podstawówki…
Dziś jeszcze zapłacimy za kanalizację, prąd i mieszkanie w Warszawie, a potem możemy iść nad Głęboczek.
Na taką okoliczność mam znakomite serki kozie w oleju od Kozy na Lawendzie, którą odwiedziłam z Martą w ubiegłym tygodniu.
W Łubiańskich Górach – mitycznej krainie dzieciństwa mojej mamy.
I o tym, moi drodzy, jest kurs, który teraz robię, a o którym jeszcze nie mam siły ani ochoty pisać.
Ale on działa! Hell, yeah, on działa.
Pójdę teraz na hamak wypić kawkę.
Pół litra soku z selera mam już wypite.
Bądźcie pozdrowione i pozdrowieni!
Dodaj komentarz