Trudno o dystans, kiedy jest się w samym centrum wydarzeń.
Ubiegły tydzień spędziłam częściowo w Krainie Czarów, w której mieszkała słynna Alicja. Co prawda zostawiłam swoją różdżkę w garażu podziemnym pod Pustelnią, ale magia nie zna granic, więc spokojnie robiłam swoje w Oksfordzie.
W piątek w końcu – w magiczny i niezrozumiały dla mnie sposób, czekając grzecznie na lotnisku – przegapiłam lot, na który wstałam specjalnie o godzinie 3:45. Misternie zaplanowana podróż miała zaprowadzić mnie do Ogrodów Polsko-Niemieckich w Parku Skaryszewskim, gdzie o 18-tej wraz z innymi mecenasami miałam zasadzić swoje drzewko. Mój niemiecki Brat, którego grab rośnie teraz obok mojego, czekał w Warszawie od godziny 16-tej, ale o tej porze ja w najlepsze spałam gdzieś ponad chmurami nad terytorium RFN.
Nie zasadziłam tego drzewka.
Wskutek szeregu dalszych opóźnień i bardzo powolnego pana taksówkarza dotarłam do ogrodów już po wszystkim – po to, aby poznać tam kogoś, kogo w innym wypadku nie poznałabym.
Zawiozła mnie Ona na przyjęcie w centrum stolicy, gdzie spędziłam resztę wieczoru w wyborowym towarzystwie, które odwiozło nas do Pustelni.
W sobotę, siedząc w zewnętrznym jacuzzi instytutu SPA Dr Ireny Eris, patrzyłam na gwiazdy nad Wysoką Wsią, a wszystko to było bardzo odległe. I zupełnie nieistotne dla tej chwili.
Dodaj komentarz