Dziś jest tak zwane święto, a to oznacza, że przez wieś nie jeżdżą ciągniki ani samochody, że nikt nie kosi trawy ani nie tnie drzew, że jest cicho.
Wyszłam sobie rano na taras – prosto z pokoju, w którym ostatnio śpię – i od razu poczułam ten feeling:
… jest lato w pełni, ciepły i nieco parny poranek jest zapowiedzią upalnego, leniwego dnia gdzieś nad jeziorem, gdzie wszystko może się zdarzyć.
Przed tobą cały dzień i nikt niczego od ciebie nie chce. Co najwyżej może przynieść ci truskawki do kawy.
Taras i trawa są mokre od nocnego deszczu, który hojnie zasilił eksplodującą zieleń.
Jeszcze tylko odpłyną te szare chmury, a już niebawem słońce osuszy meble ogrodowe i ręczniki, które ktoś zostawił na zewnątrz po wczorajszej kąpieli.
Czas zdaje się stać w miejscu, ale ptasi podkład muzyczny do tej scenerii świadczy o czymś całkiem odwrotnym.
Na obrzeżach trawnika, pod bukiem i sosnami, kwiaty podbiału otwierają się na nowy dzień.
Stawiasz pierwsze kroki na wilgotnych deskach i jesteś tam – w równoległych światach każdego z mazurskich lat, które dane ci było przeżyć.
Wszystko nakłada się na siebie niczym fale dźwięków gongu, podchodzisz do kanapy ogrodowej, siadasz na szarych poduchach i myślisz – I did this…
Damn!
Dobra jestem.
Poranki w pokoju gościnnym są takie, jak powyżej.
Czuję się tutaj naprawdę jak gość, jak na wakacjach.
So soll sein!
Życie to jedno wielkie, przepiękne święto.
Dodaj komentarz