Obserwując poczynania rządzących, od początku kadencji rządu intensywnie zastanawiam się nad ich elektoratem i jego motywacją. Staram się uważnie słuchać wypowiedzi ze swojego otoczenia, które z racji mojego „wiejskiego” pochodzenia w połączeniu z „intelektualnym” zadomowieniem jest bardzo zróżnicowane. Olśnienie nadeszło podczas rodzinnego obiadu, kiedy ktoś bliski w kontekście wcale nie PiS-owskim powiedział: „teraz my ze swoim pochodzeniem możemy poczuć się dobrze.” „Nasze pochodzenie” to skromne a ciężkie życie na roli. Mała, mazurska wieś, gdzie każdy jest przyjezdnym i nikt nie jest prawdziwie zakorzeniony. Tutejsi wyjechali stąd po 45. a jednak pozostali zakorzenieni tak bardzo, że do dziś wracają. Jednak tym razem nie o tym chciałam napisać.
Obudziliśmy się z przysłowiową „ręką w nocniku”, a przecież sami się do tego przyczyniliśmy – m.in. obojętnością, brakiem empatii, brakiem zaangażowania. To, że komuś udało się uciec z prowincji i zrobić karierę w dużym mieście, nie znaczy, że mieszkanie na zamkniętym osiedlu zapewni mu święty spokój i da zapomnienie. Oto to, od czego nowa klasa średnia pragnie uciec, powróciło jak bumerang, zmaterializowało się i teraz nami rządzi. To nasze kompleksy powychodziły z szaf niczym zombie podczas nocy żywych trupów. Ale po kolei.
Patrz trochę szerzej: państwo, naród, społeczeństwo obywatelskie
Raper-intelektualista Łona w jednym ze swoich utworów postuluje: „patrz trochę szerzej, patrz trochę szerzej.” Poszerzmy więc horyzont i spójrzmy na obecną sytuację z interdyscyplinarnego punktu widzenia. Spójrzmy na status quo przez pryzmaty historii, politologii, socjologii i psychologii.
Dzisiejsza Polska to kraj, którego mieszkanki i mieszkańcy dopiero od niedawna są pełnoprawnymi obywatelkami i obywatelami państwa, które tworzą. Po 123-letnim okresie rozbiorów naród polski stał się suwerenem na okres dwudziestolecia międzywojennego, a obecnie jest nim ponownie od 1989 roku. To niecałe pięćdziesiąt lat. W wiekach XIX i XX, podczas gdy w państwach Europy Zachodniej tworzyły się nowe realia polityczno-społeczne i umacniała się klasa średnia, naród polski nie posiadał swojego państwa, nie był suwerenem. Był domniemaną wspólnotą w dychotomicznej narracji, którą to grupą rządzili „Oni”. W celu utworzenia wspólnoty i utrzymania jej przy życiu owych „Onych” należało zwalczać. W obliczu utraty państwowości i suwerenności jako wspólnota narodowa skupialiśmy się niejako na przeszłości, a więc na odzyskaniu własnego państwa. Naszą energię przeznaczyliśmy na przywołanie utraconego statusu, który innym narodom nie został odebrany, dzięki czemu mogły one skupić się na udoskonalaniu swojej rzeczywistości, zamiast na nagim przetrwaniu.
To dopiero po drugiej wojnie światowej Polki i Polacy otrzymali powszechną szansę stawania się częścią grupy społecznej nazywanej dzisiaj „klasą średnią”, z której to grupy wywodzą się rządzący. Na dużą skalę umożliwił to przełom roku 1989. Przyjrzyjmy się, jak fakt tak krótkiej tradycji polskiej klasy średniej wpływa na oblicze naszej demokracji i naszego społeczeństwa.
Korzenie, tożsamość, poczucie własnej wartości
To, co na wstępie potocznie nazwałam naszymi trupami w szafach, Psychologia Jungowska nazywa Cieniem. Są to wypierane przez nas uczucia, myśli czy czyny nieakceptowane społecznie, które jednak w procesie rozwoju jednostki mogą zostać zintegrowane, tak aby współtworzyć nowo powstałą osobowość. Proces poszukiwania i odnajdywania swojej tożsamości odbywa się jednak nie tylko na poziomie jednostek. Przechodzą przezeń także społeczeństwa. Społeczeństwo także ma swój Cień, którą to ciemną stronę należy rozpoznać i – najlepiej – zintegrować.
W kwestii Cienia obecna sytuacja polityczna w Polsce rzuca – nomen omen – światło na dwa istotne wymiary jego pochodzenia. To podwaliny naszego społeczeństwa, czyli nasza zbiorowa tożsamość, oraz podstawowa komórka społeczna, w której jesteśmy przysposabiani do sprawnego w nim funkcjonowania, czyli rodzina.
Pochodzenie – wymiar społeczny
Rozpoczynając rozważania na temat wspólnoty, społeczeństwa, narodu możemy zacząć od pytania „Kiedy My stało się My i w jaki sposób?” W wiekach XVIII i XIX w Europie zaczęto wcielać w życie ideę państwa narodowego. Właśnie w tym czasie, kiedy zachodnioeuropejskie narody tworzyły państwa, z którymi się identyfikowały, Rzeczypospolitej Obojga Narodów państwowość odebrano w drodze rozbiorów. W odniesieniu do tego okresu trudno mówić o jednolitym narodzie polskim. Ten dopiero miał zostać niejako stworzony i skonsolidowany, a kitem spalającym przedstawicieli różnych grup społecznych, wyznaniowych czy etnicznych stała się właśnie dychotomia oparta na osi „My-Oni”. Była ona szczególnie pomocna dla stworzenia poczucia wspólnoty wśród niepiśmiennego chłopstwa. Definicja polskości była negatywna, a więc oparta na tym, jakich cech Polak nie ma i kim nie jest. Nie był on przedstawicielem zaborcy, nie był Żydem, a więc raczej nie był też mieszczaninem, jako że ówczesne mieszczaństwo było w głównej mierze żydowskie. Przynależąc do chłopstwa nie był także inteligentem.
„Polak” był katolikiem i wywodził się z klasy chłopskiej, która później zasiliła proletariat. Należał zatem do grupy społecznej która była „wyzyskiwana” przez mieszczaństwo, do którego w związku z tym żywił nieufność i niechęć. W szczególności po rewolucji 1905 roku narracja ta zyskała na sile, a w Polsce podkreślał ją dodatkowo aspekt religijny: w odróżnieniu od chociażby protestantyzmu, katolicyzm pochwala ubóstwo, co potwierdzało moralną słuszność przynależności do biednego, polskiego chłopstwa (i moralne zło bycia „burżujem”). Takie systematyczne spychanie mieszczaństwa to z wspólnoty Polskości, to z obszaru moralności doprowadziło do tego, że „Polak” znalazł się w potrzasku. Nie mógł być zamożnym, „wyzyskującym” mieszczaninem. W celu wypełnienia słuszności moralnej oraz spełnienia warunków polskości winien był pozostać wyznającym katolicyzm, biednym, wyzyskiwanym chłopem, który z racji swojej przynależności klasowej nie ma legitymacji politycznej i nie wpływa na swoją rzeczywistość ekonomiczną, prawną czy polityczną. „Polak” zajmował niższą pozycję w hierarchii, przez co doznawał krzywd, a z krzywdy uczynił swoją sztandarową cechę rozpoznawczą. Polak – Chrystus Narodów. Dzisiaj uniwersum krzywdy nadal ma się w Polsce znakomicie, na co wskazuje Andrzej Leder w swojej książce „Prześniona rewolucja”. Służy ono osobom, którym nie udzielił się sukces transformacji, do utworzenia swojej tożsamości w oparciu na wykluczeniu, którego doznały. Osoby te czują się pokrzywdzone, jednak w bazującej na kompromisie liberalnej demokracji nie ma miejsca na tego typu ekstrema. Wobec braku języka politycznego uwzględniającego tę grupę osoby postrzegające się jako pokrzywdzone są wykluczane ponownie – tym razem z głównego nurtu politycznego. Fakt ten umacnia zero-jedynkowy, dualistyczny światopogląd z podziałem na My i Oni, przez co wznawia się wspomniany wyżej efekt potrzasku. Jeśli czyjaś tożsamość bazuje na poczuciu krzywdy, to niemożliwe będzie pozbycie się tej emocji. Oznaczałoby to usunięcie wspólnego fundamentu, a tym samym – racji bytu. Poczucie krzywdy należy zatem pielęgnować, być może nawet powiększać, rozbudowywać. Aby grupa mogła wyróżniać się na tle innych grup społecznych, jej krzywda musi być także wyjątkowa. To z kolei sprawia, że empatia wobec innych staje się niemożliwa. Podważyłaby ona rację bytu grupy. Stąd chociażby buzująca w Polsce wrogość wobec uchodźców i imigrantów. Stąd też niemożność odczuwania radości czy nawet dumy ze wspólnych osiągnięć i niekiedy absurdalne wręcz zakrzywianie i zaklinanie rzeczywistości, takie jak demonizacja WOŚP czy hasło „Polska w ruinie”.
Schemat ten powtórzono podczas drugiej wojny światowej. Następnie, kiedy rządy PRL’u ostatecznie przypieczętowały moralną niesłuszność „mieszczanina”, a przedwojenne żydowskie mieszczaństwo już nie istniało; kiedy zdziesiątkowano i potępiono inteligencję, należało zbudować nową Polskę tak fizycznie, jak w przenośni. Nowy patriotyzm ponownie oparto na dychotomii, a moralnie słusznym pochodzeniem były korzenie chłopskie i robotnicze, co – chociażby z racji powołań wśród rodzin chłopskich – wpłynęło na ludowy charakter Kościoła Katolickiego w Polsce. W toku migracji ze wsi do miast nastąpiło pozorne przetasowanie społeczne, ale mentalność chłopska tych migrantów pozostała żywa i znajdowała swój wyraz chociażby w takich zjawiskach, jak mała hodowla kur na balkonie czy buty pozostawione na wycieraczkach w blokowych klatkach schodowych. Ta grupa społeczna wywodziła się z klasy, która w przeszłości nie miała prawa współdecydowania o państwie, polityce, prawie i w tej dziedzinie nie miała stosownych wzorców, do których mogłaby się odnieść.
W wywiadzie opublikowanym na łamach Gazety Wyborczej w dniach 9-10 kwietnia 2016 r. Róża Thun wskazuje, iż ludzie w Polsce, z którymi rozmawia, często są zdumieni, że mają wpływ na politykę unijną. Zamiast tego, Polska w polityce unijnej ma roszczenia – niczym gość, który się rozsiadł, chce być obsłużony, a na dodatek domaga się rekompensaty za krzywdy. Tak jakbyśmy nie zauważyli, że nasza rola się zmieniła. Ne jesteśmy już ani gościem, ani skrzywdzoną ofiarą. Jesteśmy sobie gospodarzem.
Po 1989 roku rzeczywistość i jej ocena zostały poddane gwałtownemu przewrotowi: oto słuszna i pożądana stała się przynależność do kiełkującej klasy średniej. Rolnicy i robotnicy okazali się przegranymi zmian politycznych i gospodarczych. Co więcej, mieli być „kowalami własnego losu”. Według nowej neoliberalnej narracji w gospodarce to oni sami odpowiadali za swoją krzywdę.
Zabory, krótki okres niepodległości, po którym nastąpiły druga wojna światowa i PRL, sprawiły, że polska klasa średnia nie miała okazji dojrzeć. Kiedy w 1968 roku świat zachodni rozprawiał się z przeszłością generacji rodziców, palił biustonosze i świętował lato miłości, my nadal taplaliśmy się w bagnie, a nawet daliśmy się wciągnąć jeszcze głębiej. Dwadzieścia lat później, w ubłoconych buciorach weszliśmy do demokracji i gospodarki neoliberalnej, jednak nasza droga ku przyszłości i „dobrej zmianie” pełna jest paskudnych śladów. Zamiast budowania wieloletniej tradycji mieszczańskiej nastąpił raptowny przeskok do agresywnego kapitalizmu, a wraz z nim do Baumanowskiej płynnej rzeczywistości. Wobec milionów możliwości i gigantycznej odpowiedzialności ciążącej na osobie dokonującej wyboru łatwiej jest zakwestionować czy wręcz potępić nową rzeczywistość, niż próbować się w niej odnaleźć. Ta część społeczeństwa, która po 1989 roku nie stanęła po stronie wygranych, czuje się nie tylko przegrana, lecz wręcz niewidzialna. Oto powtórka z historii: aby zaistnieć w sferze publicznej, grupa ta potrzebuje wspólnego mianownika, wspólnego imaginarium, które pozornie ją scali. Jako społeczeństwo nadal kultywujemy podział i budujemy tożsamość na dychotomii, a spoiwem dwóch obozów nadal pozostaje hasło „przeciwko”.
Naród polski ma długą i bogatą tradycję aktywności przeciwko czemuś i komuś. Najpierw zaborcy, powstania, wojny. Dziś, w dobie wolności, brak jest przeogromnej siły, przeciwko której można by zmobilizować i zjednoczyć Polaków. Należało ją więc stworzyć dzieląc tę powstałą w latach 80. wspólnotę, której celem była wolna Polska, wymyślić sobie nowego wroga i na nowo utworzyć narrację My-Oni. Nowi Oni to wykształciuchy, łże-elity, przeciwnicy teorii zamachu smoleńskiego, a nawet feministki, geje i wegetarianie. „My” to ci moralnie słuszni – ubodzy katolicy niebędący częścią klasy średniej. Oto podział na „Lemingi” i „Ciemnogród”. Pamiętajmy jednak, że podział ów jest sztuczny, i że zarówno jedni, jak i drudzy w dużym stopniu wywodzą się z chłopstwa, a łączy ich wspólna wzajemna emocja: pogarda. Obydwie strony mają co prawda inne poglądy, ale ten sam fundament skrzywdzenia, który każe im argumentować z poziomu emocji, a nie z poziomu merytorycznego. Stąd wszechobecny hejt, który wartkim nurtem płynie z obydwu stron.
Co nam mówi hejt o hejterze? Mówi nam na przykład, że hejter ma czas na hejtowanie. Dlaczego wybiera akurat takie zajęcie? Czy nie ma pracy, pasji, bliskich mu ludzi, żadnego lepszego zajęcia? Być może ma priorytety poustawiane tak, że hejt wydaje mu się właśnie najlepszym zajęciem? Dlaczego więc najlepszym sposobem na spędzanie wolnego czasu jest krzywdzenie innych? Odpowiedzi możemy szukać w najmniejszej komórce społecznej, w której uczymy się komunikacji i współistnienia z innymi ludźmi: w rodzinie.
Pochodzenie: rodzina
Rodzina to nasze najpłycej sięgające korzenie. To tutaj kształtują się nasze przeróżne zachowania, to stąd wynosimy – albo i nie – zaufanie do świata i ludzi, ufność w dobre zamiary innych i w nasze umiejętności, ale także tak zwane dobre maniery i kody komunikacyjne. Następnie, jako dorośli, wnosimy ten posag do życia publicznego. Spójrzmy zatem na polską rodzinę przez pryzmat obecnej sytuacji społeczno-politycznej. To, co obserwujemy dzisiaj na skalę całego społeczeństwa, możemy sprowadzić do poziomu indywidualnego. Autodestrukcyjne dążenie PiS i zwolenników tej partii do schematów władzy znanych z czasów PRL’u jawi się nam jako powielanie toksycznych, destrukcyjnych relacji rodzinnych. W wyżej wspomnianym wywiadzie Róża Thun przytacza przykład świadczący o braku wiary w dobre zamiary urzędników Unii Europejskiej względem Polski. Obecnie, polscy rządzący wybierają dopatrywanie się zdrady, braku sympatii, chęci oszukania nas, aniżeli ujrzenie, że ktoś zwraca się do nas w przyjaźni, z troską i szacunkiem. Źródłem tej skrajnej nieufności są lęki, kompleksy i brak pewności siebie. Jak na łamach Gazety Wyborczej naświetla prof. Krystyna Skarżynska, elektorat polityków o skłonnościach autorytarnych to właśnie osoby, które w swoim życiu codziennym mają do czynienia z taką formą przywództwa i władzy – w rodzinie, w pracy, w strukturach edukacyjnych. Złość, nienawiść, pogarda czy zawiść, które widzimy na skalę narodową, są odzwierciedleniem tego, co na mniejszą skalę dzieje się w naszych rodzinach, miejscach pracy, szkołach. Zjawisko to w swojej wieloletniej praktyce zbadała, a następnie opisała psychoanalityczka Alice Miller. Nazwała je Czarną Pedagogiką. To właśnie ten styl wychowywania Miller obwinia za szerokie poparcie dla autorytaryzmów XX wieku – ze szczególnym naciskiem na niemiecki narodowy socjalizm. Czarna Pedagogika była wręcz podstawą kulturową tak zwanych cnót pruskich, co przejmująco ukazał Michael Haneke w swojej Białej wstążce.
Dzieci, wobec których stosowano Czarną Pedagogikę, a więc styl wychowania oparty na hierarchii, systemie kar, manipulacji i poniżaniu, kiedyś dorosną. Surowe wychowanie i wpojony im szacunek do osób stosujących przemoc prawdopodobnie powstrzyma je przed rozładowaniem doznanych w dzieciństwie krzywd na sprawcach. Dorośli mężczyźni i dorosłe kobiety być może uporczywie będą powtarzali, że ich „rodzice/nauczyciele też bili, ale oni mimo wszystko wyrośli na porządnych ludzi”. Dawne upokorzenie jest jednak przeogromne, a zaszczepiane latami niskie poczucie własnej wartości tak palące, że trzeba je gdzieś odreagować. Alice Miller twierdzi, że wentylem dla tych emocji jest pogarda. Jak wskazuje Andrzej Leder w Prześnionej rewolucji, jest to emocja towarzysząca narodowi polskiemu od zarania jego mitu założycielskiego. Człowiek gardzący innym człowiekiem odwraca się od własnego bagażu trudnych emocji i dowartościowuje się poprzez obniżenie wartości osób trzecich. To kuszący manewr: nie muszę pracować nad sobą, nie muszę się ruszać z miejsca. Wystarczy, że „przesunę” kogoś innego i wmówię sobie i światu, że to on jest gorszy. W ten sposób pozornie rosnę. Jednak świadomość przekłamania pozostanie, a osoba stosująca ten manewr uzależni się od niego jak od narkotyku. Człowiek pielęgnujący w sobie chociażby podświadome przekonanie o swojej niskiej wartości będzie chciał je zamaskować przed światem. Powstanie przymus ciągłego udowadniania sobie i otoczeniu, że to przecież „inni są gorsi”. Taki człowiek zbuduje swój świat wokół tej osi i stanie się jego zakładnikiem posuwając się nawet do najbardziej absurdalnych czy niszczycielskich działań.
Czarna Pedagogika dzisiaj jest między innymi pokłosiem nieprzepracowanych traum z okresów wojen, walki z ustrojem PRL’u, a także z okresu transformacji, kiedy bezkrytycznie i raptownie wpadliśmy w narrację bezwzględnego sukcesu, który z jednej strony nie stał się udziałem wszystkich, a z drugiej – wymagał poświęceń, co przecież także odbiło i odbija się na życiu rodzinnym i uwadze mu poświęconej. Taki autorytarny model rodziny jest ważnym sprzymierzeńcem autorytarnego państwa: stwarza idealne podłoże dla rządów opartych na strachu i nieufności oraz dostarcza im wychowanek i wychowanków, które/którzy posłusznie zrealizują autorytarne wizje, ponieważ nie znają innych.
Obecnie widzimy, jak nieprzepracowane, wstydliwie zamiatane pod dywan traumy osobiste i zbiorowe skumulowały się, nadęły i wzniosły na metapoziom narodu. Kompleks gorszego umocnił tylko wspomniane w powyższych akapitach uniwersum krzywdy i stał się racją stanu, na podstawie której rząd kształtuje chociażby politykę unijną.
Wykorzystanie/manipulacja
Retoryka środowisk pro-PiSowskich przemawia do osób wychowanych w rodzinach autorytarnych, to jest ludzi głęboko zgnębionych, zranionych, poniżanych, o niskim poczuciu wartości. To mogą być również osoby na wyeksponowanych stanowiskach i osoby zamożne. Retoryka PiS’u działa jak niebieska pigułka w filmie Matrix: łatwiej jest zracjonalizować swoje kompleksy mówiąc, że to inni są gorsi, i tym samym pozostać w iluzji, niż zajrzeć w głąb siebie, poszukać źródeł swojego zranienia i pracować nad nimi.
Komunikat dzisiejszych rządzących „jesteśmy tacy, jak wy” schlebia osobom zakompleksionym oraz wzbudza ich zaufanie i poczucie przynależności.
W liderze politycznym, który daje takie poczucie, osoby te widzą wybawiciela, który zwalnia ich z odpowiedzialności za swój los. Oto zbawiciel mówi im, że są w porządku tacy, jacy są, i że to inni są źli. Pojawia się jednak pytanie, czy ów „zbawiciel”, na jakiego stylizuje się Jarosław Kaczyński, faktycznie jest członkiem grupy społecznej, z której wywodzi się gros jego elektoratu. Ten wychowany na warszawskim Żoliborzu doktor nauk prawnych, ta dziecięca gwiazda PRL-owskiej popkultury, ten wieczny kawaler, który pozostawał w bardzo bliskiej relacji z matką – czy to jest ten przeciętny Polak z „ludu”, ten „swój” przeciętny polski mężczyzna?
Retoryka partii Jarosława Kaczyńskiego jest tak atrakcyjna i tak bardzo trafia do skrzywdzonych, że fakty przestają się liczyć. Ta kuriozalna sytuacja dowodzi, jak ważne dla zdrowego społeczeństwa są umiejętność samodzielnego myślenia i analizowania faktów, poczucie własnej wartości i możliwość wygłaszania własnego zdania.
Przebijmy tę bańkę! Tylko jak?
Stale rosnące napięcie przypomina gigantyczną bańkę mydlaną.
Przebijmy ją, zanim urośnie do rozmiarów bomby wodorowej i zmiecie nas z powierzchni ziemi.
Hasła-klucze dla przemian społecznych i politycznych to pedagogika, edukacja i społeczeństwo obywatelskie. Potwierdzają to reformy i zmiany, jakie PiS wprowadza i planuje wprowadzić właśnie w tych obszarach, które są newralgiczne dla zainicjowania długofalowych zmian politycznych i społecznych.
Dla zmniejszenia napięcia i poziomu antagonizmu wśród polskiego społeczeństwa niezbędna jest powszechna świadomość, a następnie akceptacja, naszego wspólnego dziedzictwa. Drogą do tejże świadomości będzie edukacja.
Jakie cechy własne czy fakty z naszego życiorysu pragniemy ukryć szufladkując kogoś jako „ciemnogród”, „moher”, „burak”? Dlaczego ten „ciemnogród” tak nas uwiera? Czy aby nie dlatego, że sami nosimy w sobie jego cząstkę i bardzo się tego wstydzimy? Gros naszego społeczeństwa ma przecież przodków pochodzących ze wsi, a wielu dzisiejszych przedstawicieli klasy średniej przyjechało do dużych miast właśnie ze wsi i małych miasteczek, lecz pragnie się od tego odciąć poprzez wielkomiejski styl życia.
Tu wracamy do pojęcia Cienia i przepracowania, a ostatecznie – zaakceptowania go w sobie. Należy przepracować to swoje pochodzenie, zająć się nim, dać mu należyte miejsce w naszym życiu i naszej tożsamości, zaakceptować je. Wtedy grupa społeczna, która skorzystała na transformacji, nie będzie gardziła grupą, której trudno odnaleźć się w rzeczywistości kapitalizmu neoliberalnego. Dzięki otwarciu się na siebie nawzajem możliwy stanie się dialog. Ważny krok ku temu zrobił magazyn Wysokie Obcasy rozpoczynając cykl reportaży o polskiej wsi i tak zwanych kobietach drugoplanowych.
Język pogardy PiS to także odpowiedź na pogardę z drugiego obozu. Postawa oparta na szacunku, humanizmie i próbie zrozumienia drugiego człowieka pozwoli każdemu z nas zachować godność. Truizmem jest, że przyznamy innym prawo do godności dopiero wówczas, kiedy przyznamy je sobie samym. Nie dokonamy tego hodując kompleksy i wstyd. Dlatego czas najwyższy, abyśmy zmierzyli się ze swoją chłopską przeszłością. Odczarujmy słowo „wieśniak” i jego konotacje. Zaakceptujmy i przytulmy tego wieśniaka w sobie. Słowo „wieśniak” ma wydźwięk pejoratywny, bywa używane jako obelga i synonim obciachu. Jest to bardzo polska specyfika wynikająca z naszej kultury, o czym przekonamy się chociażby próbując przetłumaczyć to słowo na języki niemiecki albo angielski. W tłumaczeniu zginie nasz swoisty negatywny bagaż skojarzeń, a samo słowo będzie po prostu oznaczało mieszkańca wsi. Trzeba będzie doprecyzować, że w języku polskim jest to określenie dwuznaczne, o negatywnym wydźwięku. Niemiec czy Brytyjczyk nie zrobią z niego dyskredytującego przymiotnika. Zauważmy, że nam Polkom i Polakom wieś angielska kojarzy się wręcz z pewną dozą luksusu. Wystarczy spojrzeć na zawrotną karierę kaloszy Hunter, w których fotografują się polskie wielkomiejskie blogerki modowe – i to zarówno na kaszubskim rżysku, jak i na warszawskim Placu Zbawiciela, a przecież „wieśniackie”, to ostatnie, co chciałyby przeczytać o swoich stylizacjach.
Mówiąc o szacunku, empatii, akceptacji płynnie przechodzimy do drugiego obszaru, jakim jest pedagogika. Lektura książek Alice Miller uświadamia dobitnie, że w polskich szkołach i rodzinach nadal opieramy się na pruskim modelu edukacji i pedagogiki, nierzadko odwołując się do karania, zawstydzania i ośmieszania wychowanek i wychowanków, a więc do metod Czarnej Pedagogiki.
Niezbędne jest wprowadzenie nowych paradygmatów pedagogicznych. Traktujmy młodych ludzi na równi, po partnersku – tak jak postulował Janusz Korczak. Prowadźmy z nimi dialog. Nie postrzegajmy procesu pedagogicznego jako drogi jednokierunkowej. On jest przecież szeroką autostradą i także my, tak zwani dorośli, na tym korzystamy i uczymy się. Jeśli nie ulegniemy pokusie wywyższania się czy wręcz poniżania młodego człowieka, w przyszłości nie będzie on musiał tracić czasu i energii na odreagowanie doświadczonego poniżenia. Szczęśliwy, spełniony człowiek nie nosi w sobie chęci zemsty, nie marnuje cennych chwil na złość, pogardę, zazdrość, niszczenie czy hejt w internecie. Taki człowiek cieszy się budowaniem. Jeśli będziemy sukcesywnie sprzeciwiali się autorytaryzmowi rodzinnemu od środka, to nie będzie komu budować autorytarnego państwa. Wychowujmy zatem obywatelki i obywateli, które/którzy mają poczucie sprawczości. Obywateli, którzy niekoniecznie pokierują się pytaniem o to, czy studia pomogą mu znaleźć pracę, lecz rozważą także samodzielne stworzenie stanowiska pracy według swoich umiejętności i pasji. Przecież w każdym z nas istnieje potencjał przedsiębiorczy i twórczy. Uruchomienie ich wymaga jednak konkretnego światopoglądu, który taką możliwość dopuszcza. Wychowujmy młodych ludzi tak, aby widzieli siebie jako osoby sprawcze, które mogą aktywnie wpływać na swoją przyszłość zamiast liczyć na to, że ktoś zrobi to za nich. Uczmy zdolności samodzielnego myślenia i analizowania, zamiast oceniać wypowiedzi młodych ludzi według klucza. Zorganizujmy edukację tak, aby uwzględniała ona przestrzeń na dyskusję i wymianę zdań. Uczmy się podstaw teorii komunikacji oraz komunikacji bez przemocy. Z takim bagażem umiejętności i doświadczeń młoda osoba dorosła będzie znała swoją wartość i będzie mogła świadomie zadecydować, czy podjąć pracę w administracji, korporacji, czy może we własnej firmie.
Mentalność żebraka i wiecznego petenta jest widoczna także w polityce, a jej objawem jest chociażby ciągłe domaganie się rekompensaty za faktyczne i domniemane krzywdy. Tak długo, jak będziemy ją w sobie pielęgnowali, tak długo nie będziemy mogli ruszyć naprzód. Żyjąc przeszłością i pławiąc się w poczuciu krzywdy Polska nie będzie innowacyjna i pozostanie w roli wiecznie zależnego podmiotu, który w ten sposób dobrowolnie wybiera pozycję niższą w hierarchii. Nasze kompleksy sprawiają, że nie dostrzegamy, iż świat jest także nasz, a polityka krajowa i unijna to wynik wspólnych działań ludzi. Zdajemy się nie dostrzegać, że mamy na nią realny wpływ. W tym miejscu następuje płynne przejście do trzeciego filaru zmian, którego słowem-kluczem jest społeczeństwo obywatelskie.
W książce „Idea społeczeństwa obywatelskiego. Współczesna debata i jej źródła” Dorota Pietrzyk-Reeves wskazuje na słabość polskiego społeczeństwa obywatelskiego działającego w ramach państwa. To kolejna konsekwencja naszej historii i braku suwerenności. W latach 80. ubiegłego wieku nauczyliśmy się, że społeczeństwo obywatelskie funkcjonuje jako opozycja do partii rządzącej. Reżim totalitarny przecież już z założenia nie przewiduje oddania pola społeczeństwu obywatelskiemu. W wyniku takiej sytuacji w Polsce zaszedł podział przestrzeni publicznej na zawodowych polityków i na społeczeństwo. Podczas gdy pierwsi byli u władzy, ci drudzy nie mieli sprawczości ani realnego wpływu na decyzje polityczne. Ten brak wzorców sprawił, że pomimo zmiany ustrojowej Polki i Polacy jako społeczeństwo nadal nie mają poczucia sprawczości i nie czują, że mają wpływ na politykę. To między innymi tutaj można szukać powodów niskiej frekwencji wyborczej.
W liberalnej demokracji istnieje pluralizm opinii i opcji politycznych. Umożliwia on powstawanie różnych ruchów politycznych i społecznych. Fakt, że dzisiaj mamy w Polsce różne grupy manifestujące, jest przejawem zdrowego rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w naszym kraju. Postulat poszanowania przeciwstawnej opinii obowiązuje zarówno prawicę, jak i lewicę. Wartościowanie czy przekonywanie kogoś do swoich racji jest zachowaniem niedojrzałym i wynika między innymi również z niedostatecznie silnego poczucia własnej wartości. Takim politycznie niedojrzałym zachowaniem jest spychanie przez PiS i nazywanie zdradzieckimi ruchów społecznych czy politycznych, które nie popierają linii partii. Fakt, że Jarosław Kaczyński niezwykle źle radzi sobie z tak istotną cechą demokracji, jak pluralizm opinii i opcji politycznych, każe zastanawiać się nad siłą jego wiary w to, co sobą reprezentuje. Czyżby decydująca była tu jedynie forma – władza – nie zaś jej treść?
W takiej sytuacji, gdy część społeczeństwa niepopierająca polityki PiS niekoniecznie może liczyć na instytucje państwowe, do gry wchodzą przedstawiciele społeczeństwa obywatelskiego. Są nimi fundacje, stowarzyszenia, spontaniczne ruchy, które patrzą władzy na ręce i w ramach obowiązującego prawa podejmują stosowne działania.
Korzystajmy z narzędzi, jakie (jeszcze) daje nam demokracja. Sięgnijmy po nie, wprowadźmy je w ruch zamiast ograniczać się do wyrażania swojego niezadowolenia czy ośmieszania przeciwnika politycznego. Zacznijmy od zakładania stowarzyszeń i wspierania inicjatyw oddolnych. Takie przejawy współpracy i współistnienia w przestrzeni publicznej będą nas edukowały i poszerzały nasze horyzonty oraz wzmacniały umiejętność współpracy. Umiejętności te, ale także poczucie wytworzonej wspólnoty, pomogą nam odnaleźć się w płynnej rzeczywistości, radzić sobie z lękiem przed „światem”, zmianą, innym. Na tej umiejętności będziemy mogli stworzyć kulturę dyskusji i wymiany zdań. Działanie, a już z pewnością działanie w grupie, przyczyni się także do wzmacniania własnej osoby poprzez wzmacnianie poczucia sprawczości. Bez niego demokracja obumiera i oddaje pole ruchom autorytarnym. To właśnie w ramach społeczeństwa obywatelskiego możemy realizować wymienione postulaty z obszarów edukacji i pedagogiki. To fundacje i stowarzyszenia mogą uzupełniać braki powstałe wskutek reform PiS’owskich. Zakładajmy kluby literackie i filmowe, gdzie będziemy ćwiczyć sztuki komunikacji, wymiany zdań i dyskusji.
Potrzebna jest niestrudzona praca nad wysokim poziomem pewności siebie, świadomości własnej wartości – i to nie budowanej na poniżaniu innych, lecz na życzliwości i współpracy.
Właśnie tutaj z pomocą mogą przyjść aktywności w ramach społeczeństwa obywatelskiego rozumianego w sensie „pozytywnym” a więc w sensie budowania czegoś, a nie tylko protestowania przeciwko czemuś. Nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy zakładali koła dyskusyjne, koła historyczne, a może nawet koła edukacji seksualnej. Tak, nawet jeśli trzeba będzie to robić bez wynagrodzenia, w czynie społecznym. W końcu chodzi o naszą przyszłość. Wykorzystajmy tę możliwość, póki możemy. Aby konstruktywnie i merytorycznie zacząć coś budować, musimy przestać być siłą reaktywną, a stać się siłą aktywną. Stwórzmy coś, zamiast ograniczać się do burzenia czy oprotestowywania. Wykorzystajmy sytuację skrajnie kryzysową jako szansę i jednoczmy się.
Zbudujmy wspólną tożsamość na inkluzji, a nie na wykluczeniu.
Dodaj komentarz