


Jak dobrze, że znokautowałam tego dziada.
Tego autosabotażystę.
W piątek pracowałam do południa nad swoimi stronami www, zadzwoniłam do urzędu marszałkowskiego z prośbą o termin spotkania z dyrektorem departamentu kultury, zjadłam pyszny azjatycki lunch, przespałam się (sama ze sobą), uszykowałam, kupiłam duży bukiet białych mieczyków i eustom, po czym zamówiłam taksówkę i pojechałam do Instytutu Fotografii Fort. W międzyczasie lunch, który miałyśmy wspólnie zjeść w piątek, zamieniłyśmy na sobotnią kawę w Warsie na trasie Rzeszów-Gdynia, odcinek Warszawa-Iława. Wszystko grało.
W samonośnych pończochach i koronkowej mini zmierzałam ku przeznaczeniu po drugiej stronie Wisły.
Tego wieczoru spotkałam je kilkakrotnie i – oczywiście – nie w takiej postaci, w jakiej się spodziewałam.
W sobotę rano powietrze na Grochowie było parne. Torebki foliowe i resztki opakowań po owocach kłębiły się wzdłuż krawężnika chodnika od strony bazarku przy ulicy Zamienieckiej. Zegar na wieży Kościoła Pod Wezwaniem Najczystszego Serca Maryi spieszył się o całe pięć minut. Miałam zatem pięć minut więcej, niż wierni. Na dwuetapowym przejściu dla pieszych właśnie zapaliło się zielone światło. Dzień dobry, czy można na dworzec wschodni? Z okna taksówki psychodelicznie sączyła się ta oto piosenka:
Dodaj komentarz