Trwają Dni Marksa na Wieśniaku.
Przedwczoraj były dywagacje na temat wpływu materii na świadomość.
Dziś będzie o opium, którym masy ów wpływ zagłuszają.
Taksówka odebrała nas o 12.30 spod hotelu i miała zawieźć tylko do Muzeum Śląskiego, a więc tak jakby przez miedzę. Bardzo blisko. Coś mnie jednak tknęło i poprosiłam o małą wycieczkę do Nikiszowca i Giszowca. Chodziło mi o walory architektoniczno-urbanistyczne tych dzielnic i nie wiedziałam, że najpierw dane nam będzie obejrzeć obszary, na których znajdują się kopalnie. To było znakomite dopełnienie moich przedpołudniowych kontemplacji, które chciałam uzupełnić o wystawę o historii Śląska na poziomie -4 muzeum. Plan był idealny. Bardzo się z niego cieszyłam. Byłam o krok od zrozumienia swoich wyobrażeń o Mordorze. Nikt jednak nie powiedział mi, że kolejność zwiedzania ekspozycji zaczyna się w dziale z malarstwem polskim XIX i XX wieku…
Przepadłyśmy doszczętnie – Mamacita i ja.
Gierymski, Wyczółkowski, Witkacy, Wyspiański, Malczewski, Makowski, Boznańska i wielu innych.
I to już było wielkie, to już wystarczyłoby, aby pobyt w tym muzeum stał się wyjątkowym przeżyciem. To jednak sztuka drugiej połowy XX wieku i sztuka współczesna, o której więcej w dalszej części wpisu, nadały tej wystawie szczególnego znaczenia.
Skupmy się na drugiej połowie XX wieku, a wręcz na jego końcu. Poniżej dwa obrazy z lat 80-tych, na które to lata przypadało moje wiejskie dzieciństwo.
Mamy tu zarówno alegorię życia u schyłku komunizmu (kolejki, niedobory w zaopatrzeniu w żywność – szczególnie mięso), jak i czysty a brutalny realizm w postaci tych rozsiewających beznadzieję torebek cukru na parapecie (patrz: mój wpis o Niedzieli – o, mamy wspólny mianownik Wioski i Śląska…). Ponury widok z okna i dość monotonna kolorystyka, w której ludzkie, z pozoru żywe ciało zlewa się z betonowym otoczeniem, co z kolei przywodzi na myśl Maszynę do mieszkania – termin ukuty przez architekta Le Corbusiera, który postulował budowanie mieszkań z prefabrykatów dla robotniczych mas. Trzeci obraz z poniższego tryptyku jest takim rebusem, który naprowadza nas właśnie na tę idę. Mamy tu zarówno blok z wielkiej płyty, jak i lokomotywę, czyli maszynę.
Ta część wystawy daje w kość. To nie są już nagie niewiasty na łące, to nie są cytryny w koszyku żydowskiej przekupki, to nie jest śpiący, słodki Staś Wyspiański z nieproporcjonalnie wielkimi… a zresztą… Tu jest ziejący smutek robotniczych dzielnic komuny.
Potem jest kuta żelazna brama i wchodzimy do innego świata.
Jest zatem ucieczka od burej codzienności, która zżera krtań i płuca.
Sztuka jako ucieczka od rzeczywistości.
Sztuka jako kontakt ze wewnętrzną istotą, z duchowością.
Sztuka…
A tak w ogóle, to gdzie górnicy/rolnicy/chłoporobotnicy mieli/mają kontakt ze sztuką, jeśli nie tworzyli jej sami? Skąd w ogóle wywodzi się “masowa” produkcja sztuki? Nie mówiąc już o książkach…
No właśnie. Dla pracujących klas społecznych to Kościół od wieków jest ostoją, mecenasem i galerią sztuki pięknej i sztuki użytkowej. Bardzo często jest to jedyne miejsce, w którym przedstawiciele tychże klas mają kontakt z malarstwem czy muzyką graną na żywo. Tak było też w moim przypadku – aż do wyjazdu do Niemiec w 1990 roku. Bardzo dobitnie widać to także w Nikiszowcu, gdzie z labiryntu ceglanych familoków wyłania się ogromny, neobarokowy kościół Św. Anny.
Zgadzam się z Marksem i Nietzschem co do tego, że religia jest jak opium, którym masy uśmierzają swój ból. Masy, które z wielu tragicznych powodów nie mają dostępu do źródła, które bije w każdej/każdym z nas i jest zupełnie niezależne od religii. Nie mają dostępu, bo muszą gnać do fabryki po przetrwanie. Nie mają dostępu, bo nie widzą z okien zieleni i nie mają kontaktu ze zwierzętami. Nie mają dostępu, bo od dziecka wmawia im się, że dostęp jest tylko poprzez pośredników w czarnych sukienkach. Nie mają dostępu, bo nie mają kontaktu z pięknem. Tworzy się błędne koło, w którym religia wmawia wyznawczyniom i wyznawcom, że bez niej nie dadzą rady. I nie dają, bo nie wiedzą, gdzie szukać. Zupełnie jak z narkotykami, a i obszary w mózgu podobne za to odpowiadają. Tyle że czasami potrzeba kontaktu ze sobą, z pięknem, ze sztuką jest tak wielka, że ludzie znajdują swoje sposoby. Czytają książki bez opamiętania, słuchają muzyki, zaczynają tworzyć coś swojego. Zatracają się. Wcale nie w Bogu, a w sobie. Bo o to przecież chodzi. Chodzi o nas.
Dlatego właśnie w całej wystawie najbardziej poruszyły mnie obrazy górników.
I na tym właśnie polega dobra sztuka zwana Sztuką!
Kicz czy nie kicz – istotne jest poruszenie odbiorczyni, a mnie poruszyli bardzo.
Wielki szacunek dla tych artystów.
Erwin Sówka, Jest taki dzień, 2008
Obraz dla Zawadczanki. Wiadomo.
Teraz pozostaje nam przeprowadzić badania odnośnie wiary i jej praktykowania wśród osób mieszkających na osiedlach z wielkiej płyty czy wokół fabryk i kopalni. Moja teza jest taka, że osoby te będą bardziej gorliwe w swojej wierze, niż osoby mieszkające chociażby na wsi, a to właśnie ze względu na trudne warunki zgłębiania duchowości poprzez kontakt z przyrodą, szeroko pojętym pięknem czy po prostu kontakt ze swoim wnętrzem (ze względu na hałas, trudne warunki mieszkaniowe, ciężką fizyczną pracę i zmęczenie) i złudzenie, że tylko Kościół może to zapewnić.
Ale to już nie dziś, bo o 8-mej przyjeżdża pan Dariusz malować ściany.
Dodaj komentarz