Jest piątek – w Nadrenii Północnej Westfalii święto – i siedzę przy otwartych drzwiach prowadzących na balkon od wschodu. Jestem u JuHo. Oni wyszli na kilka godzin, a ja usiadłam na łóżku z laptopem, żeby nadgonić ostanie dni. Były one szalone i zdarzało mi się odliczać godziny do wydostania się z Londynu. Pomimo że dane mi było doświadczyć wyjątkowych i niezwykle przyjemnych sytuacji w wykwintnych wnętrzach i niezwykle estetycznym otoczeniu, pobyt w Londynie miał – jak dla mnie – elementy koszmaru. Czułam się jak w klatce.
W poniedziałek i wtorek w Londynie trwały protesty aktywistów/aktywistek ekologicznych. Popieram takie akcje. Tak się jednak złożyło, że sparaliżowały one miasto, a my spędzaliśmy wiele minut, a wręcz godzin, w taksówkach. Rwany ruch uliczny powodował we mnie tak silne napięcia mięśni, że we wtorek wieczorem bolało mnie całe ciało i miałam silne zakwasy. Zakwasy od jazdy taksówką w korkach. Cóż za problem trzeciego świata…
Do tego efekty przeciągów w akademiku i salach konferencyjnych w Cambridge oraz reakcje alergiczne na zanieczyszczone powietrze. No cóż, taki Zdrowy Wieśniak jest tak zdrowy, że bardzo delikatny na wszelkie zakłócenia homeostazy.
W środę wieczorem wpadłam w pierzyny w Pokoju z Marią i pragnęłam już tylko ciszy i odpoczynku. Wiedziałam bowiem, że już w czwartek czeka mnie dalsza podróż do Kolonii…
O Kolonii napiszę na dniach, natomiast teraz podzielę się kilkoma zdjęciami z Londynu.
A później wyskoczę na cappu z mlekiem sojowym. W końcu jestem w centrum miasta…
Dodaj komentarz