Poniedziałkowy wieczór. Zmrok. Mżawka. Zimno. Niczym kiepski żart wrócił do mnie stan sprzed miesięcy i każe ćwiczyć się w pokorze i cierpliwości.
Przez cały dzień nie dość, że dziaduję jak przejechana przez walec, to jeszcze zasypiam nad nudnym zleceniem w beznadziejnym narzędziu CAT.
Około 19. Dings po raz kolejny daje się potrącić przez samochód. Jednym słowem: nędza.
Zamykam laptopa, chwytam słuchawki, ciężarki i idę biegać. Kolana mnie bolą, bo ostatnio tylko pływam.
Już słyszę te pouczenia Pidżeja: “Jak boli, to dajesz dwa razy mocniej, żeby przepompować krew. Jak Ci słabo, to dajesz, aż zemdlejesz!”
No dobra, daję. Mija minuta. W słuchawkach to:
Już mi trochę raźniej.
Skręcam w lewo na kolonię, kilka metrów przede mną stoi ciągnik.
Na drogę wychodzi trzech dżentelmenów z nieco posiniałymi twarzami.
To młodsza generacja, ale oczywiście ich znam.
– Cześć!
– Cze! Co biegasz? Wsiadaj do skrzynki, mówi jeden z nich wskazując na przyczepę ciągnika.
Dodaj komentarz