W niemieckiej szkole średniej, którą ukończyłam, przez trzy lata miałam lekcje pedagogiki, a nawet pisałam maturę z tego przedmiotu.
Już wtedy interesowały mnie meandry rozwoju człowieka.
Na zajęciach nauczyłam się, że człowiek na początku życia niczym Tamagotchi głównie pije, je, śpi i metabolizuje pokarm i wrażenia.
W trakcie snu noworodki najszybciej rosną. Sen jest nieodzownym elementem rozwoju i wzrostu.
Zdaje się, że wróciłam do tego stadium.
Nastąpiła rzecz arcyciekawa!
Jak zapewne pamiętacie, dokładnie dwa tygodnie temu przyjechała do mnie Ania i razem przeszłyśmy przez warsztaty z Sandrą. Warsztaty pomagające w wynurzeniu. Równolegle, dokładnie od 10. czerwca poddaję się masażom próżniowym ciała i twarzy.
Odkąd ukończyłam warsztaty śpię łapczywie niczym osesek – w nocy jakieś 10 godzin, następnie jeszcze kilka godzin w ciągu dnia. Piję dużo wody. Po każdym przebudzeniu wyglądam coraz młodziej. Nigdy nie miałam tak ładnej cery (pilingi złuszczają naskórek, a masaże pobudzają produkcję kolagenu, w związku z czym zmniejszają się zmarszczki i blizny – naprawdę, to nie żart), tak jędrnych pośladków i tak gładkich ud z tak małą ilością tkanki tłuszczowej (moja nastoletnia obsesja po lekturze pism dla kobiet – ściskanie ud w poszukiwaniu cellulitu, który wtedy właśnie został odkryty niczym nowa planeta w naszej galaktyce; i ja go też u siebie odkryłam!).
A więc śpię i metabolizuję – złe, zgniłe wspomnienia niby to mojego dawnego Ja oraz toksyny, które być może kiedyś wtedy związały się z moją jakże skąpo występującą tkanką tłuszczową trzymając się jej uparcie niczym ja przyssana do toksycznych relacji. Jednocześnie rosnę. Komórki w moim ciele wściekle mnożą się wypełniając małe wgłębienia po każdej z blizn. Rosnę także mentalnie – stając się najlepszą wersję siebie, jaką tylko mogłabym dla siebie wykreować, a to wymaga zapomnienia. Śpię łakomie oduczając się tych wszystkich niepotrzebnych zasad, norm, reguł i zakazów, jakie wpoili mi skrzywdzeni ludzie. Oduczam się swoich własnych mechanizmów, jakie wytworzyłam już jako kolejna skrzywdzona w sztafecie lęku i przemocy. Zapominam systematycznie, w jaką to szufladę samą siebie wtłoczyłam, a czego sobie zabroniłam.
Po każdej nocy i każdej drzemce wstaję coraz bardziej odnowiona i czysta. Inaczej reaguję na bodźce z zewnątrz, wiele rzeczy ignoruję, nie obchodzi mnie, komu jest przykro i dlaczego.
I teraz, w tym momencie, przypominam sobie, że pierwszym singlem na CD, który sobie w życiu kupiłam – a było to w supermarkecie o nazwie Allkauf, jakże dobrze znanym mojemu kochanemu Bratu – był ten oto utwór:
Miałam 10 lat i właśnie zaczęłam chodzić do szkoły, w której na początku poznałam Brata, a na końcu – brawurowo napisałam maturę z pedagogiki.
Return to innocence słuchałam maniakalnie, a i MTV puszczało teledysk bez opamiętania.
It’s the return to yourself
The return to innocence
Co to ma znaczyć?
Takie pytanie zadałam jako dziesięciolatka ucząca się angielskiego z piosenek na MTV.
Proces odpowiadania rozpoczął się niezwłocznie i nie zakończył po dziś dzień.
I ten wpis dedykuję mojemu Niemieckiemu Bratu <3
Że też tak się można odnaleźć w tej wędrówce przez czasoprzestrzeń…
Czy ktoś nam robi taki teledysk z życia i zmontuje go na końcu?
Czy będą tam te żurawinowe musli-batony z Allkaufu, których tak nie lubiłeś?
Czy będę tam ja pędząca wstecz na rolkach marki Rollerblade?
Dodaj komentarz