Od początku prowadzenia bloga – a było to dość dokładnie 5 lat temu – zauważałam, że jest to jakaś ekshibicjonistyczna forma mojego komunikowania się ze sobą samą.
To nie było moim założeniem ani moją intencją. Wydawało się, że bloga prowadzę dla wąskiego grona osób, z którymi miałam utrudniony kontakt po mojej przeprowadzce na mazurską wieś. Najpierw był newsletter “Zdrowy Wieśniak”, w którym dzieliłam się przepisami na wegańskie i bezglutenowe dania, o które wtedy nie było tak łatwo jak dziś. Z czasem zaczęłam dodawać zdjęcia z życia na wsi i budowy Crystal Palace, aż w końcu newsletter stał się niewysyłalny ze względu na zbyt dużą ilość danych. Wtedy odważyłam się zrobić krok, na który Aga namawiała mnie od wielu miesięcy, i założyłam bloga. Nazwę newslettera okrasiłam dodatkiem meets Virginia Woolf, ponieważ dotkliwie zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo brakuje mi własnej przestrzeni, której tymczasowo nie miałam budując dopiero swój dom.
Krótka dygresja gwoli wprowadzenia dla nowych czytelniczek.
W miarę regularnego publikowania wpisów (wtedy codziennie!) dostrzegałam, jak bardzo są one prorocze.
Tak jakbym już wyczuwała bliską przyszłość i materializowała te przeczucia w postaci tekstów i zdjęć.
Dodatkowo, zdjęcia okazały się moim lustrem, w którym przeglądałam się po kilku dniach bądź tygodniach, aby pojąć to, co się we mnie dzieje.
A dział się huragan, którego nie rozumiałam.
Nie rozumiałam też języka, w którym sama do siebie mówiłam – języka twórczości.
Ten kanał miałam zamknięty i nie miałam zamiaru dobrowolnie go otwierać.
Stworzyłam sobie więc warunki, aby się do tego zmusić.
Wczoraj znów był taki moment, kiedy dogoniło mnie moje proroctwo.
Wczorajszy wpis “Zdecyduj się!” napisałam w poniedziałek i zaplanowałam na wtorek.
Pisałam w nim o przeszłości.
Dopiero wczoraj zrozumiałam, że pisałam także o dniu, w którym wpis ukazał się na blogu.
I tak oto dzisiaj siedzę na poddaszu Crystal Palace i prowadzę swoja własną grupę obfitości według Deepaka Chopry, piszę tutaj, rozwieszam pranie, maluję ścianę…
A to znaczy, że zostałam w domu i nie skorzystałam z atrakcyjnego, kuszącego i jakże luksusowego zaproszenia do Grand Hotelu Amrath w Scheveningen koło Hagi.
Wszystko potoczyło się dość szybko, a informacje płynące z ciała nie pozwalały na cień wątpliwości:
Nigdzie nie jedziesz, moja droga.
Nie masz siły na trzydniową, wieloetapową podróż do Holandii, już ja o to zadbam, żebyś została w domu.
Przy sobie.
Wygląda na to, że po raz kolejny stworzyłam sobie warunki, aby zmusić się do czegoś, czego nie odważyłabym się zrobić dobrowolnie.
Zdrowy Wieśniak meets Virginia Woolf.
We własnym pokoju.
We własnym domu.
Od przyszłego tygodnia sam na sam.
W życiu nie cieszyłam się tak bardzo z żadnego spotkania!
Ania napisał
Haha a tymczasem goscie jada 🐎🐎🐎🐎 prawie u wrot palacu 👛
Zdrowy Wieśniak napisał
Abundance!
Allowing abundance 😀
Ale mi się wyklarowało po Twojej wizycie. Dzięki serdeczne i pozdrawiam prawie po sąsiedzku.
Ania napisał
To jest wysmienite sasiedztwo🍓🍓🍓