Życie tak to wszystko pięknie urządziło, że zostałam sama z nadzorem prac w ogrodzie.
One miały być już zakończone, ale ktoś zachorował, coś się przeciągało, padał deszcz itp.
Ta sytuacja pociągnęła za sobą kolejne – np. nie pojechałam na ślub Rai i do Frankfurtu na seminarium doktoranckie. Nadszedł czas, kiedy mężczyzna, z którym idę przez życie, wyjechał na dwutygodniowe warsztaty tańca, a ja zostałam sama na placu budowy. I ja rozumiem tę dynamikę. Rozumiem ją w końcu, bo ten dom, ten ogród, ta nieokiełznana obfitość są moją kreacją. I to ja, tylko ja, mogę i muszę wziąć za nią odpowiedzialność, aby wszystko kwitło i prosperowało. I to jest jak najbardziej ok.
Dom z ogrodem to niekończący się ruch.
A jeśli jest to nieruchomość o powierzchni 500 m2 wraz z 6,5 hektarami ziemi, to już nawet nie wiem jak to nazwać. To jest po prostu potężna moc kreacji.
Doświadczam teraz tego, co zaczęłam kreować jeszcze jako nastolatka.
Jest to niezwykle ciekawe, różnorodne, wielowymiarowe doświadczenie.
Ta kreacja jest moja.
Osoba, która towarzyszy mi na mojej drodze życia, nie potrafiła sobie wyobrazić, że będzie posiadała takie dobra i włości, więc kreowałam głównie ja.
Ja nie tylko potrafiłam sobie wyobrazić.
Dla mnie to było po prostu naturalne.
Z tego dysonansu wynikało sporo konfliktów i nieporozumień oraz – zwyczajnie – braku zrozumienia.
Dopiero gdy zaczęliśmy pojmować i doświadczać prawo przyciągania oraz proste zasady związane ze świadomością i uwagą, dotarło do nas, jak bardzo odmienne mamy przekonania wynikające z bardzo różnych wzorców, które mieliśmy jako dzieci.
MotownLover wychował się w bloku, a życie Jego rodziców było podzielone na pracę i czas po pracy.
Ja nigdy nie mieszkałam w bloku i widziałam tylko pracę.
Przez pierwsze osiem lat życia wychowałam się na wsi, w gospodarstwie rolnym moich dziadków, tuż obok dzisiejszego Crystal Palace.
Z okien i balkonu przynależących do Pokoju Artystycznego widzę przebudowaną niegdysiejszą oborę.
Wtedy w gospodarstwie rolnym nigdy nie było czasu po pracy.
Parafrazując klasyka, powiem, że gospodarka, głupcze, to był stan umysłu…
To był lajfstajl.
Te pierwsze osiem lat wywarło kolosalny wpływ na mój sposób funkcjonowania we wszechświecie.
Dziś rozumiem, jak wielki skarb otrzymałam!
Dane mi było obcować na okrągło z odwiecznym kołem życia i śmierci.
Odczuwałam namacalnie związek człowieka z żywiołami i z przyrodą.
Nauczyłam się, że życia nie dzieli się na okres gorszy (praca) i lepszy (po pracy).
Życie po prostu było i składało się z niekończących się zadań.
Tylko dziadek miał czasami koniec zadań i wtedy zasypiał przed telewizorem wyzywając pana w okularach od spawaczy. Ale kto wie, czy dziadek ów aby nie wstał rano przed wszystkimi, żeby ugotować paszę w parniku, a potem nakarmić trzodę? Tego dziś nie pamiętam.
Dziś wiem, że osoby zestresowane i wypalone pracą w klimatyzowanych biurowcach uczą się na zajęciach mindfulness (uważności), że każda czynność w życiu jest równie cenna. Uczą się czerpać radość z wieszania prania i prasowania. Uczą się patrzeć na przyrodę i ją kontemplować. Uczą się siedzieć w kompletnej ciszy.
Ja nie muszę się tego uczyć.
To była moja codzienność, nad którą w ogóle się nie zastanawiałam.
Dopiero zestawienie jej ze sposobem funkcjonowania innej osoby sprawiło, że obydwoje zaczęliśmy się temu przyglądać.
Dziś mogę powiedzieć tyle:
posiadam różne dobra i włości.
Obiektywnie jestem osobą zamożną.
Prawdziwe bogactwo jednak leży nie w tym, lecz w towarzyszącej mi od dziecka świadomości, że to wszystko jest dla mnie. To niebo, te sunące po nim leniwie chmury, ten lasek Majewskiej i pola Zwierzyka, ten Głęboczek, a wcześniej – Przesmyk. Te piaszczyste ścieżki i poziomki na poboczach. Te lasy, te grzyby, te dzikie maliny na bagnach i dzikie jabłka w miejscach, gdzie kiedyś były siedliska, te malwy przy drodze i nawet ten kościół – a przecież w ogóle tam nie chodzę.
Czy możecie sobie wyobrazić, jak biedna poczułam się, kiedy wyjechaliśmy do Niemiec, a tam…
Tam miałam mieć tylko te żelki z Aldika?
Barbie i plac zabaw dla jej plastikowej rodziny?
Telewizor w pokoju?
Ugrzęzłam w tym telewizorze, z tymi żelkami na kilka lat…
Dopóki nie poznałam osoby, która towarzyszy mi w życiu.
Było to na szczęście tylko 6 lat po wyjeździe do Niemiec.
13 lat później, wczesną jesienią 2009 roku, a więc prawie dokładnie 10 lat temu, przeczytałam dwie książki Paulo Coelho.
Pierwszą był Alchemik, drugą – Zwycięzca jest sam.
Zdecydowanie nie zachwycił mnie ten styl literacki, ale przyznam, że przekaz Alchemika bardzo mnie zaintrygował. W przeddzień wyjazdu do Brukseli, gdzie miały ważyć się moje losy zawodowe, ja przeczytałam książkę, w której bohater zjeżdża pół świata w poszukiwaniu szczęścia i sensu, ale dopiero po powrocie do domu znajduje skarb. Dosłownie, znajduje skarb zakopany w ziemi, o którym powiedział mu ktoś podczas jego wojaży. Ta podróż była zatem tak samo konieczna, jak powrót do domu.
I to bardzo, ale to bardzo przemówiło do mojej wyobraźni.
Resztę historii znacie.
Przyszłość tworzę na bieżąco, a Wy się jej przyglądacie.
Obecnie łączę w przyszłości Kielce, Warszawę, Mediolan, Rzym, Londyn, Brukselę i Kolonię.
Wczoraj – z ekscytacji – aż postradałam poczucie czasu!
Rekonesans w Brukseli zrobię chyba we wrześniu.
Czyli 10 lat po tamtym.
Nieźle, Wszechświecie.
Naprawdę nieźle!
Ciekawe, czy Dinozaur Pimpuś nadal stoi przy muzeum przyrody…
Dodaj komentarz