Wróciłam z wojaży z przeziębieniem i straconym głosem. To już mała świecka tradycja. Mówić własnym głosem – to najwidoczniej nadal obszar mojej pracy samorozwojowej. Dopóki tego nie przerobię, będę ten głos traciła.
Spędziłam w Crystal Palace nieco ponad dwie doby i wczoraj znów spakowałam walizkę – ciężką walizkę – i wyruszyłam w trasę. Odkąd zajechaliśmy wspólnie do Idzbarka w poniedziałkową noc, po głowie chodziła mi ta piosenka Stacey Kent, która po latach przyszła do mnie późną wiosną 2015 roku. Zawsze byłam przekonana, że Ona to śpiewa do mężczyzny. A jednak gdy w poniedziałek zobaczyłam, że pod oknem sypialni Crystal Palace śpią konie, coś mi zaczęło świtać. Coś mi zaczęło dźwięczeć w głowie, aż wyłoniła się fraza my journeys ended, everything is splendid.
Wczoraj, po powrocie z opery, gdzie słuchałam Carmina Burany, co z kolei było powodem mojego wyjazdu z wiejskiego domu, nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Najpierw poszłam na samotną kolację do Sakana Sushi, później jeszcze do sklepu po czipsy i sok – wszystko w tej obłędnej spódnicy z tiulu. W domu zaparzyłam herbatę, wysypałam czipsy na porcelanę od Rosenthala i włączyłam tamtą piosenkę.
I zrozumiałam!
Zrozumiałam tę piosenkę – po raz pierwszy od 2004 roku zrozumiałam, że Ona nie śpiewa tego do mężczyzny.
Zrozumiałam, ponieważ dokładnie to poczułam, a Ona to wyśpiewała.
Co za odkrycie.
Proszę:
To zmienia wszystko, absolutnie wszystko!
I już nie mogę doczekać się kolejnego dnia ze sobą i całej reszty życia.
Choć – fakt – pierwszy dzień z reszty życia ze sobą spędzam z Panem Pawłem, bo przyjedzie dziś do mnie zamontować nowy prysznic.
Dodaj komentarz